Prawie trzy lata temu, kiedy wychodziłam z Cookim na spacery, cały świat uwieszał na mnie pełen litości (i zażenowania) wzrok. "No, naprawdę masz problem z tym psem.".
Ależ pomogłeś, Świecie. Żeś się wypowiedział. Kto by, kurwa, pomyślał.
Myślałam o Cookim czasami straszne rzeczy. Rwałam sobie włosy z głowy, trzaskałam smyczą o podłogę. Po każdym powrocie pies skruszony lądował na legowisku i nie wychylał się z niego przez najbliższych kilka godzin, o ile nie chciał stracić głowy. Bezsilność i poczucie osamotnienia wyżerały mi resztki mózgu.
Brakowało mi w tamtym okresie podpory.
Najważniejsza rada? Po wielokroć, po prostu zmienić tok myślenia.